Mamy wyobrażenie o idyllicznej wsi pełnej jedzenia i zwierząt, a takiej wsi już nie ma. Ze względu na optymalizację rolnictwa każdy metr jest wykorzystywany pod wielkie monokultury. Zanika bioróżnorodność, zanika życie. Znikają miejsca, gdzie żyły do tej pory ptaki, owady, gdzie dzika przyroda mogła trwać. Dlatego tak ważne jest, aby działać w swoim ogrodzie przydomowym. Dzięki ogrodowi można wyżywić całą rodzinę i zadbać o dziką przyrodę - rozmowa z Kamilą Kasperską z Anielskich Ogrodów w województwie lubuskim, inicjatorką kursów ekologicznych i ogrodów społecznych w swojej okolicy.
Paulina Sobiesiak-Penszko, Małgorzata Kopka-Piątek Kamilo, opowiedz nam, proszę, o sobie: gdzie mieszkasz, na czym polega działalność, którą prowadzisz?
Kamila Kasperska
Mieszkam z mężem i babcią w Budachowie. To mała wieś w województwie lubuskim, która liczy niecałe 700 mieszkańców. Wioska jest bardzo mała, a gmina mało zaludniona – jedna z najmniej w Polsce. Wcześniej przez wiele lat mieszkaliśmy w Warszawie. Pracowaliśmy w koncernach. Miałam swoją agencję reklamową. Prowadziliśmy naprawdę miejskie życie. Dojeżdżaliśmy czasami dwie godziny w jedną stronę do biura i z powrotem – jak to w Warszawie. Traciliśmy na to mnóstwo czasu. Mieszkaliśmy na dziesiątym piętrze i w zasadzie nasze życie wyglądało tak, że zjeżdżaliśmy windą do samochodu w garażu, samochodem przemieszczaliśmy się do pracy albo do sklepu i znowu samochodem wracaliśmy. Żeby pójść na spacer musieliśmy pojechać do parku samochodem. W którymś momencie stwierdziliśmy, że to nie jest normalne życie, że jest ono za mocno oderwane od natury i przyrody. Postanowiliśmy, że chcemy wyjechać na wieś. Zdecydowaliśmy się na taki dosyć radykalny krok zamknięcia wszystkich spraw i przeniesienia się tutaj. Chcieliśmy też zaopiekować się mamą i babcią. To było 13 lat temu.
I jak ta wasza działalność już tutaj, na wsi, się rozwijała?
Zaczęliśmy od ogrodu przydomowego, a po dwóch latach założyliśmy gospodarstwo.
Kiedy przenieśliśmy się tutaj, zaskoczyło nas to, że w okolicy w zasadzie nie można kupić lokalnego jedzenia. Ciągle się myśli, że na wsi można przejść sobie od podwórka do podwórka i kupić marchew, kurczaka czy jajka. Niestety nie.
Sklep na wsi jest dużo gorzej zaopatrzony niż w mieście. A w momencie, kiedy chcieliśmy ze względu na zdrowie odżywiać się produktami ekologicznymi, okazało się, że na wsi w ogóle takich produktów nie ma. Bo rolnicy, owszem, są, ale to w większości rolnicy konwencjonalni i uprawiają zazwyczaj zboża. Natomiast takiej zwykłej bio pietruszki, marchewki nie można było kupić. Najbliższy sklep z żywnością ekologiczną był w Zielonej Górze, czyli 50 kilometrów od nas. I były w nim warzywa sprowadzane np. z Berlina. Zapaliła nam się lampka, że coś jest nie tak.
Stwierdziliśmy, że musimy zacząć uprawę sami. Ogród nam się rozrósł na pół hektara i zaczęliśmy uprawiać wszystko to, co chcielibyśmy zjeść.
Dążyliśmy i dążymy cały czas do samowystarczalności żywieniowej, polegającej na tym, żeby warzywa, owoce, kwiaty, zioła jadalne z ogrodu wystarczyły nam na cały rok. To się wiąże oczywiście z jednej strony z uprawą, ale z drugiej strony również z przetwarzaniem, które jest pracochłonne i często wymaga dużego zaangażowania, wiedzy i pracy.
Sprawia mi wiele satysfakcji, że jemy to, co nam urosło koło domu, i to, co sami przerobiliśmy. I chociaż Anielskie Ogrody rozrosły się na pola, łąki i lasy, to ciągle przede wszystkim jest to ogród, który żywi naszą rodzinę.
Skąd czerpaliście inspiracje?
Od początku wiedzieliśmy, że chcemy mieć ogród ekologiczny. Ale nie było oczywiste, do czego mamy zacząć. Z czasem dostrzegłam, jak przydatna jest wiedza otrzymana od mamy i babci, które uprawiały ogród przez całe życie i nie straciły kontaktu z ziemią. Od dziecka, każde wakacje i czas wolny spędzałam w Budachowie. Uczestniczyłam w tym co robiła babcia i mama, ale trochę nieświadomie. Dopiero po przeprowadzce z miasta na wieś zobaczyłam, że po prostu uwielbiam uprawiać ogród, gotować i zapełniać spiżarkę. Dopiero tutaj rozwinęłam skrzydła.
Gdy zaczęłam pokazywać w mediach społecznościowych, co i jak robię, okazało się, że jest wiele osób, które nie miały takiego kontaktu ze wsią i z kimś, kto mógłby im przekazać tradycyjne sposoby i przepisy. Są na przykład młodymi mamami i uświadomiły sobie, że chciałyby swoje dzieci karmić w sposób naturalny i nie wiedzą, gdzie się udać, co zrobić.
Przez to, że dosyć dużo osób zaczęło się do nas w tym temacie zwracać, zaczęliśmy tworzyć kursy ogrodnictwa ekologicznego. Ale nie są to kursy, jak zostać ogrodnikiem i produkować coś na sprzedaż. Chodzi nam o jadalne ogrody przydomowe, czyli takie, które mogą wyżywić rodzinę. Zapomnieliśmy, że kiedyś na wsi przy każdym domu był ogródek. To było oczywiste, że gospodyni nie szła do sklepu po marchewkę, tylko gotowała obiad z tego, co wyrosło przy domu. Wiedziała, że musi mieć kapustę, ziemniaki, buraki, marchewkę, pietruszkę – po prostu wszystko, co potrzebne. W tej chwili ogródków warzywnych z prawdziwego zdarzenia w naszej wsi jest kilkanaście, a ziemię przy domu ma każdy. Większość osób po prostu jeździ do najbliższego miasta (od nas 15 kilometrów) i tam w supermarkecie kupuje marchewkę na zupę.
Przy domach, w miejscach, gdzie jeszcze 20-30 lat temu były ogrody, teraz są trawniki, tuje, grille i trampoliny. Znikają ogrody warzywne, takie, w których rośnie jedzenie dla gospodarzy. Obserwujemy też, że czasami ktoś, kto przyjeżdża z miasta i kupuje tutaj kawałek ziemi, najpierw wycina stare drzewa owocowe, potem sadzi w to miejsce ozdobne krzewy, a po owoce jedzie do miasta.
Mamy wyobrażenie idyllicznej wsi pełnej jedzenia, zwierząt – tego nie ma. Kupujemy egzotyczne owoce, warzywa, niebieskie napoje gazowane w butelkach plastikowych, zamiast ugotować dzieciom na przykład kompot z jabłek. Wiele rzeczy na wsi jest bezkosztowych. Wystarczy schylić się, zerwać i ugotować obiad z tego, co rośnie w pobliżu.
W czasie mojego dzieciństwa miedze, czyli te pasy graniczne przy polach, były obsadzone drzewami owocowymi. Rosło tam po prostu wszystko – jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, czereśnie, dzikie róże, czarne bzy. Każdy, kto szedł drogą albo jechał na pole, mógł sobie zerwać to, czego potrzebował. Niestety, w wielu miejscach wycięto i zaorano miedze, bo na przykład sprzęt rolniczy miał utrudniony przejazd. Dużo zostało wycięte i zaorane także po to, aby opłata obszarowa była większa.
Uważam, że system dopłat dla rolników spowodował, że teraz każdy metr ziemi jest wykorzystany pod uprawę. W efekcie zanika bioróżnorodność, zanika życie. Coraz mniej jest miejsc, gdzie mogą w spokoju żyć ptaki, owady, gdzie dzika przyroda może trwać.
Miedze służyły ludziom, można było sobie usiąść w cieniu i odpocząć. Teraz tego nie ma. Rolnik wjeżdża na pole w klimatyzowanej kabinie ciągnika i często nawet bez dotykania ziemi może wykonać swoją pracę.
Czy wasze gospodarstwo ma certyfikat?
Tak, mamy rolniczy certyfikat ekologiczny. Co roku poddajemy się kontroli jednostki certyfikującej. Ale wiemy już też, że działania pozwalające uzyskać eko certyfikat to za mało, że trzeba robić dużo więcej dla przyrody.
Opowiedz nam więcej o kursach, jakie prowadzicie. Dla kogo one są? Jak często je organizujecie? Od jak dawna?
Kursy prowadzimy od kilku lat, w dwojaki sposób. Są to warsztaty w ogrodzie lub kursy przez internet.
Terminy warsztatów w ogrodzie ogłaszamy w mediach społecznościowych. Mają różne tematy, ale najczęściej dotyczą uprawy warzyw, ziół i owoców w ogrodzie przydomowym na słabej ziemi. Bo najczęściej tak jest, że nowe domy stawia się na bardzo słabych ziemiach. Pierwsza, druga, trzecia klasa gleby jest przeznaczona pod uprawy rolnicze i podlega ochronie. Domy, cała deweloperka, jest na najsłabszych terenach. Żeby mieć ogród na słabej ziemi, trzeba umieć sobie z tym poradzić. My też w ogrodzie mamy piątą klasę. Ale potrafimy zrobić tak, aby mimo wszystko zbierać obfite plony. Jak to zrobić pokazujemy właśnie na warsztatach.
To są kameralne spotkania, zazwyczaj dla 10–12 osób. Chodzi o to, żeby był kontakt z każdą osobą, która przyjeżdża z jednej strony zdobyć wiedzę i się zainspirować, a z drugiej – ze swoim ogrodem w głowie. Spotkania warsztatowe trwają jeden dzień. To spora dawka intensywnej wiedzy ilustrowana zdjęciami i wideo. Oczywiście podstawą są zajęcia w ogrodzie.
W tej chwili zastanawiamy się, czy zorganizować w przyszłym roku warsztaty dwudniowe. Widzimy, że coraz więcej osób przyjeżdża z daleka – z Warszawy, z Krakowa, z Gdańska. Dla wielu osób tak duża dawka wiedzy, inspiracji i wrażeń w przeciągu dnia jest też po prostu zbyt intensywna.
Drugą gałęzią warsztatów jest internetowa Akademia Anielskich Ogrodów. Na dostęp do kursów wykupuje się abonament roczny. Odpowiedzieliśmy na potrzebę tych, którym jest za daleko, aby przyjechać do Budachowa oraz tych, co chcieli wiedzieć dużo więcej niż to, co da się przekazać przez kilka godzin. Wiele osób nam mówiło, żeby powinniśmy zrobić coś internetowego.
Chciałam zapytać o wasze najbliższe otoczenie. Powiedziałaś, że to jest bardzo niewielka społeczność. Wy zaczęliście uprawę ekologiczną, uzyskaliście certyfikat. Z jakim odbiorem spotkaliście się w najbliższym środowisku?
Trudno mi powiedzieć, bo tak bezpośrednio nikt nie przyszedł i nam tego nie powiedział, ale raczej nasza ekologiczność była odbierana jako coś niepotrzebnego, dziwnego. Tak mówiąc delikatnie.
Ale „było” czy nadal „jest”?
Teraz w otoczeniu Anielskich Ogrodów jest więcej osób, które rozumieją i widzą w tym większy sens.
Rolnictwo konwencjonalne jest nastawione na zysk bez większego liczenia się z naturą. Masz uzyskać jak największy plon przy jak najniższych kosztach. Wiadomo, każdy pracuje po to, żeby zarabiać, i nie ma w tym nic złego. My pokazujemy, że jednak wiele rzeczy warto sobie odpuścić albo zostawić przyrodzie. Mimo tego, że z danego działania nie uzyska się pieniędzy, to korzyści są w postaci: czystego środowiska, zdrowego jedzenia, ziemi dla przyszłych pokoleń. To są wartości wspólne i ważne.
Dużo też osób mówi – tak, tak, ekologia jest ważna, ale wiesz, ja muszę zarobić, sprzedać. Dodatkowo rolnicy są często uwikłani w kredyty na zakup maszyn czy nawozów. Sytuacja nie jest zero-jedynkowa, że jedni są dobrzy, a drudzy są źli. Jest dużo bardziej skomplikowana.
Natomiast jeżeli chodzi o ogrody przy domu, to kilka moich sąsiadek w większym lub mniejszym stopniu jest "eko". Nie jest to certyfikowana uprawa, bo na własne potrzeby. Ale świadomość lepszej jakości tego, co wyrośnie przy domu w ogrodzie jest duża. Jednak większość raczej myśli, że nie ma na to czasu, nie chce im się w to "bawić". Woli sobie kupić w sklepie i mieć święty spokój.
My pokazujemy, że są techniki uprawiania, że można osiągnąć plon i się nie narobić. Że osoby starsze i dzieci mogą spokojnie uprawiać swoje ogrody. Nie chcę być wszystkowiedząca i kogoś edukować. Wolę zachęcać albo inspirować do tego, żeby jednak coś zrobić.
Zaczęliśmy też robić w naszej gminie ekologiczne ogrody społeczne, w Budachowie, w sąsiedniej Bytnicy i innych wsiach. W sumie powstało 7 ogrodów, różnej wielkości. Ucieszyło nas, że tak wiele osób wzięło udział w takich działaniach.
Na czym polega inicjatywa ogrodów społecznych?
Ogrody społeczne to są miejsca dla bioróżnorodności, ponieważ na wsi, tak jak w mieście, wykasza się wszystko, wycina się. Jest takie dążenie do wysprzątania wszystkiego i aspiracje do tego, żeby było „jak w mieście”. Świadomość potrzeby ratowania bioróżnorodności jest bardzo mała.
Na wsi się grabi liście i wywozi w workach na wysypiska, co jest dla mnie niepojęte. W efekcie obserwujemy, że jest coraz mniej ptaków, owadów, gadów, płazów, ssaków. W miejscach, gdzie wszystko jest wykoszone, nie ma możliwości, żeby dzikie życie się rozwijało. Z kolei wszędzie na polach wylewana jest chemia. Gdzie ta przyroda ma przetrwać?
Stąd pomysł stworzenia ogrodów społecznych, gdzie są nasadzenia dla ptaków i dla zapylaczy. Ogrody są w miejscach, z których my ludzie, nie korzystamy. Tereny te nie są koszone. Posadziliśmy tam miododajne krzewy, w których mogą gnieździć się ptaki i zjadać owoce. Zostawiamy tam chwasty. Chodzi o to, żeby pokazać, że takie oazy życia są potrzebne też na wsi, może na wsi przede wszystkim. Żeby nie czyścić i nie estetyzować otoczenia jak w magazynach ogrodniczych, żeby nie projektować od linijki i od cyrkla.
W jednym z ogrodów społecznych, w Bytnicy, prowadzimy też zajęcia dla dzieci z przedszkola i szkoły. W tym ogrodzie dodatkowo są grządki z warzywami, ziołami oraz krzewy i drzewa owocowe. Z ogrodu chętnie korzystają panie wychowawczynie przyprowadzając dzieci z przedszkola. W tworzenie tego ogrodu angażuje się ksiądz proboszcz, wójt i kilkanaście osób. Piękna sprawa, warta każdego wysiłku.
Bardzo dużo mówisz o kwestii świadomości. Wspomniałaś też wcześniej o uwarunkowaniach związanych ze wspólną polityką rolną, z tym jak to wsparcie rolnictwa jest zbudowane, co jest premiowane. Co jest potrzebne, twoim zdaniem, żebyśmy zwracali większą uwagę na bioróżnorodność, na produkcję żywności wysokiej jakości i w ogóle na ochronę tego wszystkiego, co najważniejsze, czyli wody, gleby. Jak wyobrażasz sobie zajście takich zmian na większą skalę? Co by się musiało stać?
Na pewno nie ma jednej rzeczy, która by to zmieniła. Wydaje mi się, że potrzebne są zmiany wielotorowe. Z jednej strony te na górze, w rządzie i związane z prawodawstwem, ze wszystkimi przepisami rolnictwa i przetwórstwa ekologicznego, które są restrykcyjne i bardzo często nastawione na kontrolę i karę, a nie na pomoc i edukację. My to odczuwamy. Z drugiej strony to edukacja. Wszędzie, począwszy od przedszkola. W tym ogrodzie społecznym w Bytnicy – pięć kilometrów od nas – prowadzimy społecznie zajęcia dla przedszkola i szkoły. Grupy przedszkolaków mają swoje grządki. Robimy takie proste rzeczy jak sianie rzodkiewki czy sałaty.
Okazuje się, że często dzieci na wsi nie mają kontaktu z ogrodem. Marchewkę, ziemniaka kojarzą ze sklepem, a nie z ogrodem. Czasami się zdarza, że dziecko się boi dotknąć czegoś, bo jest zielone i żywe.
Staramy się je oswajać z przyrodą, pokazywać, jaka jest piękna i dobra. Uczyć patrzenia na owady, słuchania ptaków. Dostrzegania bogactwa przyrody. Teraz jest takie myślenie, że w ogrodach trzeba coś zrobić, bo tutaj "nic nie ma", bo jest tylko przyroda. Także z jednej strony to muszą być rozwiązania globalne, z drugiej strony zawsze staramy się rozmawiać z władzami lokalnymi, żeby konkretnych działań prośrodowiskowych było jak najwięcej. Żeby chociażby nie wycinać drzew, nie niszczyć przyrody – po prostu zaniechać robienia niektórych rzeczy: koszenia, grabienia i wywożenia liści. To już by nam pomogło. No i kolejna rzecz – każdy może zrobić coś wokół siebie. Każdy na wsi ma taką możliwość, bo mieszka w mniejszym lub większym domku i przy każdym z nich jest kawałek ziemi.
Można nawet zaoszczędzić.
Tak. Nie trzeba kupować kosiarki i paliwa, kosić, nawozić, podlewać. Po co grabić liście? Grabimy je, wkładamy w worki, wywozimy gdzieś na wysypisko. To też kosztuje. Potem jedziemy samochodem do miasta, kupujemy np. ziemię liściową albo kompost, przywozimy to na wieś i wysypujemy pod drzewka i krzewy, żeby lepiej rosły. Plastikowe worki ziemi po kompoście znowu wywozimy. To jest błędne koło. Podczas gdy ten nawóz w postaci liści już tu był, wystarczyło nic nie robić. To jest taki jeden przykład, ale tego jest mnóstwo. Naprawdę można sobie niektóre rzeczy odpuścić i dalej mieć piękny ogród, piękny naturalnym pięknem.
Nie trzeba mieć wybetonowanych alejek i wszystkiego pod linijkę, żeby człowiek mógł się cieszyć tym ogrodem. Można nie wyciąć drzewa i sobie usiąść na ławeczce pod drzewem, zamiast wyrąbać wszystko i stawiać parasol, żeby potem mieć cień.
Co roku w mediach społecznościowych robimy taką akcję „Jeden metr dla bioróżnorodności #1m2bio” Zapraszamy do działania ludzi, którzy czują potrzebę i chcą coś konkretnego zrobić dla przyrody. Proponujemy, że jeżeli nie możesz zmienić wszystkiego, to zmień chociaż jeden metr kwadratowy w miejsce dla bioróżnorodności. I ludzie mówią: „Faktycznie jeden metr to bym dał radę”. No to zrób to!
Ciekawa inicjatywa.
Zrób ten jeden metr, obojętnie gdzie mieszkasz. Im gorsze są warunki, tym lepiej. My zrobiliśmy sobie na środku podwórka ten jeden metr, chociaż bioróżnorodności akurat w naszym ogrodzie jest bardzo dużo. Chodzi o to, żeby z tego jednego metra, podobnie jak z ogrodów bioróżnorodnych, człowiek nie czerpał korzyści, tylko zostawił ten metr dla przyrody. To znaczy, jeżeli tam wyrosną kwiaty, to ich nie zabieramy, tylko zostawimy je dla zapylaczy. Zostawiamy uschnięte badyle, żeby mogły przetrwać tam zimę. Jeżeli wyrosną między tymi kwiatami chwasty, to ich nie wyrwiemy. Taki metr może powstać koło biura w mieście, koło szkoły, sklepu, pod blokiem, gdziekolwiek. Można zrobić taki metr nie robiąc nic. W ziemi jest mnóstwo nasion, które już tam są. One wykiełkują. Jeżeli ta powierzchnia nie będzie koszona, zobaczysz, co wyrośnie. KIlkaset osób dołączyło się do nas i bardzo się z tego cieszymy. Tak naprawdę to eksperyment, dzięki któremu zmienia się myślenie. Jeżeli ktoś zrobił ten metr, już sobie zadał troszkę trudu to prawdopodobnie w jego myśleniu zaszła duża zmiana – nie tylko w ziemi, ale też w tym człowieku. Zaczyna się interesować tym stworzonym przez siebie metrem dla przyrody, uwrażliwiać się.
Tak więc kluczowa jest edukacja i działanie – zrobienie czegoś małego samemu wokół siebie. Ważna jest też edukacja w różnego rodzaju mediach, dotarcie do jak największej liczby osób i uświadamianie, że działanie na rzecz przyrody ma wartość.
Niestety ekologii naprawdę nikt nie chce. Jest jakby "niczyja". bo nie da się na niej w prosty i szybki sposób zarobić. Wszyscy mówimy o ekologii, wszyscy mówimy, że to jest ważna, ale w codziennym życiu ekologia jest bardzo trudna. Trzeba się do tego przyznać.
A co jest dla ciebie trudne w prowadzeniu takiej działalności?
Trzeba sobie zdać sprawę, że wiele rzeczy i działań eko jest mniej dochodowych albo w ogóle niedochodowych. Ekologii trzeba poświęcić swój czas.
Trudno jest też trafiać z argumentacją pro środowiskową do osób, które generalnie nie są zainteresowane przyrodą i ich to w ogóle nie obchodzi. „A czy chcesz żyć w czystym środowisku?” – pytam, kiedy ktoś mówi „muszę zarabiać pieniądze na rodzinę” i nie mam czasu na ekologię. Pogodzenie spraw życiowych i ekologii jest bardzo trudne, ale nikt za nas tego nie zrobi. Każdy musi to zrobić sam. W pewnym zakresie może wymuszać na nas postawę ekologiczną prawo, ale dużo lepiej jest, gdy my sami sami chcemy być eko.
Póki co często ludzie nie widzą związku między ekologią a ich życiem. Z jednej strony rolnicy leją chemię na pola, a z drugiej strony zastanawiają się, co dać jeść zdrowego dziecku. Jadą nad morze i nie wiedzą, dlaczego zakwitły algi, plaża jest zamknięta, nie mogą się kąpać, a w smażalni mogą kupić tylko ryby z drugiego końca świata. Nie widzą związku między tym co leją na pola, a morzem.
Im większa będzie świadomość tych, którzy uprawiają pola, tym zdrowsze jedzenie będą mieli wszyscy. Ale oprócz świadomości to jeszcze jest kwestia opłacalności i ustawodawstwa, całego procesu, który jest słaby, mało wspiera ekologię.
Na koniec chciałabym na chwilę zatrzymać się na roli kobiet. To jest projekt o kobietach i dla kobiet. Chcemy je inspirować. Czy uważasz, że kobiety mają jakąś szczególną rolę do odegrania w procesie ochrony środowiska, walki z katastrofą klimatyczną? A jeśli tak, to jak można byłoby je wspierać?
Zdecydowanie tak. 90 procent osób, które są zainteresowane tym, co robimy w Anielskich Ogrodach, to kobiety. Najczęściej kobiety z dziećmi. Dlaczego kobieta? Bo kobieta bardzo często ma dzieci albo wnuki. De facto tak jest, że często to kobieta decyduje o tym, co je rodzina. Więc swoim portfelem głosuje za tym, co się rozwija. Kobieta mówi: „Nie, tego nie będziemy jeść. Zrób mi grządkę, skop kawałek tego ogródka, ja sobie posieję to i to”. Bardzo często kobieta jest inicjatorką takiego działania. Nie znaczy, że ona ma to wszystko sama robić, ale często mówi: „Chcę mieć swoje zioła przy domu, nie chcę tych z torebki ze sklepu, zbij mi tutaj cztery deski, ja tu sobie będę uprawiać ”. Potem to się jakoś rozkręca, ale to kobiety są iskrą na początek. I tak jak wspominałam, często są takie sytuacje, że urodziło się w rodzinie dziecko i pojawiają się pytania – co mu dawać jeść? Kobiety tworzą domowe ognisko. Przez wystrój wnętrza, dodatki. To takie stereotypy, ale tak rzeczywiście jest, że klimat wokół domu bardzo mocno zależy od kobiety. Jeżeli ona czegoś bardzo pragnie, to bardzo często mężczyzna pomaga w realizacji albo potem już pragnie tego samego. I dalej oni przekazują to swoim dzieciom. Jeżeli dzieci widzą, że mama z apetytem zajada jabłko z drzewa i mówi „pycha, smaczne” i się tym zachwyca „zobacz, jakie to jest piękne”, to dziecko tym nasiąka. Wtedy nie trzeba mu mówić „trzeba jeść jabłko, bo jest zdrowe”. Ono tym nasiąka tak jak ja, kiedy byłam mała. Tego nawet nie trzeba uczyć ani mu tłumaczyć. To się po prostu wie.
Co byś powiedziała, żeby zachęcić inne kobiety do dbania o klimat, środowisko, bioróżnorodność. Co byś im powiedziała, doradziła, dlaczego powinny to robić?
Warto sobie uświadomić, że jesteśmy tutaj na dłuższą lub krótszą chwilę. Ziemię mamy tylko na jakiś czas. Przed nami ludzie dbali o tę ziemię. Po nas przyjdą kolejni. Nie zepsujmy wszystkiego. Dajmy żyć dzieciom, następnym pokoleniom, nie zniszczmy tego tu i teraz. Każdy chce pić czystą wodę, oddychać świeżym powietrzem, wykąpać się w jeziorze, mieć co jeść. Takie najprostsze rzeczy, które być może za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat będą najcenniejszym dobrem.
Jeśli teraz o to nie zadbamy, to po prostu tego nie będzie. Żeby nie było tak strasznie pesymistycznie – wydaje mi się, że jednak każdy może coś zrobić. Najdrobniejszą rzecz. Mogę mieć jedną parę dżinsów, a nie dwadzieścia. Możemy po prostu chcieć mniej. Nie kupować tylu rzeczy, zastanowić się, co naprawdę jest nam potrzebne. Wiele potrzeb człowieka jest wykreowanych marketingowo. Wiele z nich tak naprawdę jest zbędne do życia i szczęścia. Chciejmy mniej. No i pokochajmy środowisko. To jest naprawdę piękna rzecz, bezcenna, za którą warto wziąć odpowiedzialność.